środa, 24 grudnia 2014

Joe Cocker: Czy Bóg i miłość to nie to samo?

Joe Cocker – angielski piosenkarz muzyki rockowej i popowej. Laureat wielu nagród – w tym nagrody Grammy z 1983 za piosenkę „Up Where We Belong”. Znalazł się na liście Rolling Stone’a 100 najlepszych wokalistów, gdzie zajął 97 miejsce. Kilkakrotnie koncertował w Polsce. W wywiadzie dla Law Business Quality opowiada o muzyce, miłości i własnym biznesie – plantacji pomidorów.
 
Joe, kiedy zdałeś sobie sprawę, że głosowo jesteś czarnym chłopakiem w białej skórze?
– Jestem białym wokalistą śpiewającym soul. Obudziłem się na muzykę, mając jakieś 12 lat. Nie wiem, czy pamiętasz Lonnie Donnegana. To taki facet grający muzykę skifflową. On bazował na bluesie, choć my o tym nie wiedzieliśmy, tam na północy Anglii. To mnie pobudziło muzycznie, podśpiewywałem sobie kawałki Lonniego. A potem pojawił się rock and roll i zawsze słuchało się stron B singli Little Richarda czy innych, bo oni zamieszczali tam ciekawsze numery. Zacząłem się zagłębiać bardziej w tę muzykę, odkryłem Muddy Watersa, a potem mojego mentora Raya Charlesa. Ja chciałem śpiewać tak jak on, choć nie zdawałem sobie sprawy, że gospel i blues to dziwne połączenie muzyczne. Na początku lat 60. miksowanie tych stylów to było prawie tabu.
Jesteś znany z fantastycznych własnych wersji znanych piosenek. Jako jedyny zaśpiewałeś kilka piosenek The Beatles lepiej niż oni sami. W jaki sposób wybierałeś te utwory, które chciałeś nagrać po swojemu?
– To się zaczęło od „Bye Bye Blackbird”, bo uwielbiam tych kilka walców z repertuaru Raya Charlesa. Zaprosiłem do chórków czarne dziewczyny i nagrałem ten stary standard. Pomyślałem sobie, że jak zaśpiewam coś tak znanego jak ten numer, ale dołożę do niego trochę kościelnej magii, to może się wyróżnię. Ponadto miałem swój pomysł na piosenke The Beatles “With A Littre Help From My Friends”. Inne przeróbki nie były już tak proste. Gdy w moim życiu pojawił się pianista Leon Russell, jego gra powaliła mnie „na amen”. On zagrał mi numer “The Box Tops The Letter”, no wiesz… Powalił mnie też numerem „Cry Me A River”. Zapytał, czy to zaśpiewam. Nie wszystkie przeróbki były moimi pomysłami, szczególnie aranżacje. To niesamowite, jak wszystko tak idealnie wtedy się ułożyło.
Czy pamiętasz reakcję Lennona i McCartneya na Twoją wersje „With A Little Help”. Musieli Cie pochwalić…
– Tak, dostałem od The Beatles telegram, w którym dziękowali mi za to, jak zaśpiewałem. Ludzie, którzy ich znali, powiedzieli mi, że obu bardzo się spodobałem. Jakieś 5 czy 6 lat temu grałem koncert z McCartneyem. Powiedział tym swoim głosem: „No cóż, ta Twoja wersja jest tą ostateczną”. Ja na to: „No cóż (śmiech)”.
Trudno jest Tobie znaleźć teraz dobrą piosenkę, godną wielkości Twojego głosu. W sumie możesz śpiewać wszystko, ale zawsze szukasz czegoś szczególnego. Jak to jest teraz?
– Obecnie jest coraz trudniej o dobrą piosenkę. Mam 68 lat i kiedy zacząłem się rozglądać za piosenkami na nową płytę „Fire It Up”, okazało się, że w Internecie tworzy się nowy świat. Są jakieś szkoły pisania, jakiś facet z Nashville zrobił coś z kimś z Nowego Jorku i miał nadzieję, że to powali mnie na kolana. Fakt, że ktoś pracuje bez wytchnienia i snu przez trzy doby, nie oznacza, że czuje się zobowiązany do wzięcia takiej piosenki. W sumie posłuchałem 70 propozycji i wybrałem z tego 14, które nagraliśmy. Sporo z nich było dla mnie zbyt ostrych, takich trochę nastolatkowych. Bardzo trudno było mi coś wybrać.
Dwie piosenki na Twojej ostatniej płycie są nieco autobiograficzne – „Younger” i „Eye On The Prize”. Czy o to chodziło?
– „Eye On The Prize” to utwór Marca Broussarda, który napisał tytułowy numer „Hard Knocks” z poprzedniej płyty. Ja z moją żoną Pam nigdy nie mieliśmy dzieci, choć moja pasierbica ma teraz swoje małe dzieci. To jest piosenka o facecie, który nauczył się grać od swojego ojca i on teraz mówi mu: „Pamiętaj, byś miał w życiu jasny cel, na całe życie”. Mnie spodobał się ten groove, gdy usłyszałem demo. To zabrzmiało jak numer z Nowego Orleanu. Marc potrafi tak pisać.
Jak często zmieniasz teksty piosenek, by lepiej do Ciebie pasowały, byś bardziej się z nimi identyfikował?
– Staram się tego nie robić, bo jestem czuły na wrażliwość autora tekstu.
Ale musisz uważać, bo ten tekst możesz śpiewać wiele lat.
– Tak, czasami jest mi trudno, jak choćby w przypadku piosenki „Fire It Up”, gdzie jest jedna linijka, która może wzbudzić kontrowersje. To idzie tak: „Nie lubił czarnego człowieka, dopóki ten czarny nie uratował mu życia”. Gdy usłyszał to mój producent, aż się wzdrygnął i stwierdził, że to się nie spodoba w Europie. Ja mu na to, że może się zdziwić, bo skoro tak to zostało napisane, to tak to miało być zinterpretowane. Gdy powiedzieliśmy o tym autorowi, stwierdził, że wolałby niczego nie zmieniać.
Ale czasami coś zmieniasz.
– Tak, raz na jakiś czas coś lekko naciągam, albo zdarza się, że zapominam oryginału.
Twoje piosenki są z reguły o miłości. Jest taka teoria, że miłość się docenia, gdy się ją straci. Co Ty na to? – Hmm, tak, pamiętam moja ukochaną z młodości. Rozstaliśmy się nagle, gdy miałem 25 lat i pojawiła się w moim życiu ogromna dziura. Nie zdaje się z tego sprawy do czasu, gdy pojawia się ktoś, kto wywiera na życie ogromny wpływ. Często jestem pytany o miłość. Czyż Bóg i miłość to nie to samo?
Tak, to prawda. Jako ekspert od piosenek o miłości powiedz, jaki utwór jest hitem wszech czasów i jaki jest najlepszy utwór o miłości w Twoim repertuarze?
– Najlepsza piosenka wszech czasów? Tego nie wiem, ale w moim repertuarze „Youre So Beautiful” robi zawsze duże wrażenie. Pamiętam, że śpiewałem to kiedyś na zlocie motocyklowym w Południowej Dakocie w USA i po koncercie podszedł taki ogromny, wytatuowany facet i powiedział: „Do diabła Cocker, rozpłakałem się przy Youre So Beautiful”. Tę piosenkę śpiewam zawsze i ona wychodzi ze mnie w specyficzny sposób, zawsze jest inna.
Porozmawiajmy o Twoim obliczu scenicznym. Często udajesz, że grasz na gitarze i ruszasz się jak nikt inny, trochę w takim stylu epileptycznym. Wydajesz się pozytywnie opętany muzyką, co Ty na to?
– Tak, ja teraz nie jestem tak opętany jak kiedyś, gdy byłem młody. Wtedy wszystko było możliwe. Spójrz tylko na słynny koncert z festiwalu w Woodstock, kiedy śpiewam „With A Little Help”. Kiedyś facet pokazał mi stop klatkę, no wiesz jak to wyglądało (śmiech). Ale ja naprawdę czułem, i to bardzo, tę muzykę. To trochę jak śpiewacy w chórach kościelnych, którzy złapią rytm, który ich porywa. Ja zawsze śpiewałem ten utwór inaczej. Teraz po wielu latach bardziej się kontroluję, kontroluję się bardziej we wszystkim. Tak to już jest.
A jak Ci się podobała zabawna parodia Ciebie, jaką zrobił kiedyś niezapomniany aktor John Bellushi? Tarzał się po scenie i miał drgawki.
– To mnie nigdy nie zabolało. Moim zdaniem zrobił to świetnie. Ludzie myśleli, że ja się poczuję tym bardzo urażony, ale on uchwycił to naprawdę dobrze (śmiech).
Dodał tylko tarzanie się z puszką piwa.
Tak, i ten obraz został na zawsze. Dla wielu ludzi taki byłem.
A jaka część Twojej osobowości sprawiła Ci w życiu największe problemy?
– Hmm… Jestem Bykiem, jestem trochę uparty, ale trudno mi powiedzieć, co wplątało mnie w największe kłopoty. Kiedy byłem młody, w latach 70., miałem w sobie masę energii i, jak się domyślasz, wtedy nie było tylu rzeczy, którymi teraz można się bawić, tyle rozrywek. Jeździło się z miasta do miasta, do Birmingham, no i co tam wtedy można było robić? Wychodziło się z hotelu i jedyne co można było robić, to iść na drinka. Tak dla towarzystwa. Ja po koncercie byłem zawsze taki nakręcony, że musiałem coś robić. Pod koniec trasy to dawało o sobie znać. Tak się wtedy żyło.
Na szczęście przetrwałeś najgorsze i cieszysz się dobrym zdrowiem.
– Dziękuję Ci Roman.
A jakie zagrożenie niosą w sobie sława i pieniądze? Coś o tym chyba wiesz.
– Tak. Człowiek nigdy nie ma dość, prawda? Nie ma jak tego porównać. Ilekroć idzie mi dobrze, moja żona mówi, że może kupimy sobie jeszcze to czy tamto. No i mogą być problemy. Sam nie wiem, co powiedzieć. Kiedy nagrywałem album „Hard Knocks” miałem wylew w oku, a potem operację na kataraktę i nagle wróciło mi postrzeganie kolorów. Teraz spaceruję sobie po lesie i widzę kolor ptaka. Zastanów się tylko, jaką magiczną maszyną jest ludzki organizm. Zatem nie przejmuję się pieniędzmi. No jasne, że tylko ktoś kto je ma, może tak powiedzieć, ale naprawdę doceniam teraz proste rzeczy. Od wielu lat przez moją pracę słyszę okropne brzęczenie w uchu. Dla kogoś kto lubi ciszę, jest to trudne do wytrzymania. A jednak, kiedy wchodzę na scenę, ten pisk ustaje. To pewnie wpływ różnych harmonii.
To dobrze. Przez tyle lat pracy poznałeś wielu sławnych ludzi. Jakie spotkanie zapamiętałeś najbardziej, z kim, z królową?
– Każde spotkanie z wokalistą Rayem Charlesem było czymś niesamowitym. On zawsze mnie oczarowywał. Podobnie było z aktorami. Jako dzieciak patrzyłem na ekran z podziwem, na takich ludzi jak Kirk Douglas. Kiedyś spotkałem w studiu telewizyjnym Gregory Pecka. To było coś niesamowitego, to był przecież sam Gregory Peck.
Jesteś znanym plantatorem pomidorów. W jakiej formie pomidory smakują Ci najbardziej, jak podane?
– Moje ulubione danie to pomidory z dobrym serem mozzarella. Musisz pamiętać, że trzeba pokroić 6 różnych rodzajów pomidorów i w środku położyć duży kawałek mozzarelli. No i do tego trochę oliwy z oliwek.
Ślinka cieknie. I na koniec – co kojarzy Ci się z Polską? Twoja żona z pochodzenia jest Polką, byłeś tu kilka razy…
– Tak, to prawda. Dobra, naprawdę słuchająca muzyki publiczność. Warszawa, Kraków… To dziwne, ale wydaje mi się, że jak jestem w Polsce, to zawsze pada. Pewnie pogoda nie jest gorsza niż w Anglii, ale tak się składało. Polacy wykazali się niebywałą siłą przetrwania, gdy pomyśli się o wojnie. Pamiętam, kiedy w latach 60. byłem pierwszy raz w Berlinie. Było tam ponuro i szaro. Teraz wszystko wszędzie tak się zmieniło, trudno to pojąć.

Rozmawiał: Roman Rogowiecki
fot. Glinka Agency

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz