poniedziałek, 12 stycznia 2015

Nina Terentiew: Dałam telewizji dużo, dostałam jeszcze więcej


W pracy perfekcyjna, konkretna, pedantyczna, jak mówią „żelazna dama”. Nina. Prywatnie uczuciowa, niezdecydowana, wcielenie subtelnej kobiecości. Zapewne ten dualizm zodiakalnej Ryby, pozwalający osiągnąć ogromny sukces zawodowy powoduje, że dzisiaj każdy przed Niną Terentiew – zarówno kobiety, jak i mężczyźni – chylą czoło.
W Polsce kobiety narzekają na dyskryminację zawodową w stosunku do mężczyzn zajmujących te same stanowiska. Czy, żeby osiągnąć sukces, jaki Ty osiągnęłaś, trzeba kierować się męskim punktem widzenia?
– Mężczyźni są wspaniali, ale już na samym wstępie próbują dać nam do zrozumienia, że jesteśmy tylko kobietami. W Polsce kobiety często dużo ciężej pracują od mężczyzn, a w pracy nie powinno być podziału na płeć. Jesteśmy oceniani i oceniamy wynikowo, za to, co zrobimy, czego uda nam się dokonać. Ja w sprawach zawodowych jestem bardzo konkretna. Nigdy nie byłam małą, bezbronną kobietką i to mi pomagało. W swoim zawodzie jestem facetem! Teraz, na szczęście mam w zarządzie super kolegów i nasza piątka tworzy zgrany zespół.
Jakie inne cechy charakteru trzeba posiadać, aby wspiąć się na sam szczyt kariery?
– Gdy pytasz aktorów, co gwarantuje w ich zawodzie sukces, zwykle odpowiadają: praca, talent i szczęście. Myślę, że w moim przypadku było podobnie. Zacznę od szczęścia, bo bez szczęścia tak naprawdę nie ma nic. Bardzo dawno temu szłam ulicą. Był piękny, słoneczny dzień i spotkałam kolegę ze studiów. Spytałam, dokąd idzie. Powiedział: „Do telewizji, bo powstaje wielka redakcja publicystyki kulturalnej pod wodzą (młodego wówczas, znaczącego, a dzisiaj już kultowego dziennikarza „Polityki”) Janusza Rolickiego”. Rolicki chciał skompletować młody zespół, takich jak on zapaleńców, którzy stawiają sobie jakiś cel i do niego dążą. Wtedy nic jeszcze nie wiedziałam o telewizji, ale postanowiłam pójść. I zostałam przyjęta na staż. Wkrótce zaproponowano mi program „XYZ”. I to się nazywa szczęście: przypadek, słoneczna ulicą, którą szedł mój kolega w określonym kierunku i ja, która poszłam za nim na to spotkanie.
Pewnie byłaś w siódmym niebie, otrzymując na starcie propozycję, o której każdy by marzył? 
– Przeciwnie. Nie marzyłam o występowaniu przed kamerą. Broniłam się rękami i nogami, żeby tego nie robić. Chciałam być dokumentalistką, reporterką, a tu program właściwie rozrywkowy…
W dzisiejszych czasach, niezależnie od zawodu każdy właściwie ma parcie na szkło… 
– Miałam antyparcie! Ale zrobiłam 150 odcinków „XYZ”, tyle samo „Bezludnych Wysp” i „Zwierzeń Kontrolowanych”, prócz oczywiście całej masy innych programów. Nie miałam parcia na szkło, ponieważ uważałam że moje „r” mnie dyskwalifikuje do występów przed kamerą. Dopiero, gdy spotkałam profesora Młynarczyka, który przygotowywał w telewizji ludzi do występów na ekranie i powiedział, że to nie jest wada tylko cecha wrodzona, przestałam mieć kompleksy.
Znak firmowy… 
– Dokładnie. Poczułam się bardzo dobrze i zapomniałam o swoim „r”. Chociaż nie do końca. Mówiąc, zawsze starałam się tak dobierać słowa, aby nie było w nich „r” i zamiast np: „Dobry wieczór Państwu”, pisałam: „Witam Państwa”. Ale to fakt, miałam wielkie szczęście, że na mojej drodze pojawił się Janusz Rolicki. A potem to już była ogromnie ciężka praca, bo telewizja to takie medium, które wciąga, ale jest w stanie zabrać ci wszystko albo prawie wszystko.
Ale byłaś piękną, seksowną blondynką. To chyba również był Twój atut? Aby faceci ją docenili? No i to nie jest tak, jak sobie ktoś wyobraża, że człowiek dostaje wszystko na pstryk. 
– Nigdy nie przywiązywałam wagi do urody, a już na pewno nie myślałam, że jestem piękna! Jeśli ktoś sobie wyobraża, że młodość i seksowny wygląd wystarcza w telewizji i karierę dostaje się na „pstryk” jest w błędzie. Może na moment, na chwilę tak. Gdy ja zaczynałam, nie było dokumentalistów, reaserchów, Internetu czyli „matki naszej”, gdzie po naciśnięciu klawisza wiesz wszystko. Wtedy, przygotowując wszelkie informacje, gromadziłam sama. W latach 80. i jeszcze 90. nie było stylistów, kostiumologów, ale make up zawsze był perfekcyjny. Robiły go wspaniałe dziewczyny z Woronicza, o których do dziś pamiętam. Sama z montażystą, czasem do białego rana, montowałam programy. Praca ogromna. A czy miałam talent? Myślę, że tak, bo po tylu latach gdzieś ten mój wybór został zweryfikowany.
I kto by pomyślał, że zweryfikuje Cię stacja komercyjna…? 
– Te osiem lat pracy w Polsacie, to lata bardzo ważne na mojej drodze życiowej, zupełnie inne doświadczenie. Jestem w tej chwili jedyną chyba kobietą w zarządzie spółki wchodzącej w skład jednej z największych platform medialnych w Europie. Dałam telewizji dużo, dostałam jeszcze więcej. Niczego nie żałuję, jestem zadowolona.
Często ktoś Cię pyta, czy nie tęsknisz za ekranem? 
– Boże, tyle już zrobiłam! A tu mam zupełnie inne zadania. Jestem członkiem zarządu Telewizji Polsat i dyrektorem programowym stacji, także roboty mam aż nadto.
Zaczynałaś jako młodziutka stażystka, a jesteś członkiem zarządu. To trochę jak amerykańska opowieść o Kopciuszku. 
– Trochę tak… Menedżer to odpowiedzialna funkcja. Ale jeśli z kimś podejmuję dyskusję na jakiś temat, to doskonale wiem, czym jest telewizja, montaż, jak wyglądają wszystkie etapy, gatunki i rodzaje produkcji telewizyjnej, bo sama to kiedyś robiłam. Dokument, rozrywka, talk show – na każdym z tych szczebli uczyłam się telewizji. Nikt nie jest w stanie mnie oszukać. Po prostu się na tym znam.
Porozmawiajmy teraz o Ninie jako kobiecie… Jak spoglądasz w przeszłość? Niczego w życiu nie żałujesz?
– Dla mnie jest ważniejsze, co będzie jutro, niż co było wczoraj. Nie umiem się rozczulać, analizować, co było dobre a co nie. Gdy coś staje się przeszłością, dla mnie przestaje istnieć. Jestem kobietą jutra, ale najważniejsze dla mnie jest dzisiaj. Miałam kilka propozycji napisania książek wspomnieniowych. Pomyślałam: Boże nie!!! Ja jeszcze żyję! Tyle rzeczy robię, o tyle walczę, a tu musiałabym usiąść i wyciągać z zakamarków pamięci… Co mnie to obchodzi!!! Mnie obchodzi, czy sezon będzie w Polsacie udany, czy znajdę nowe propozycje, czy spodobają się widzom. Przecież telewizja to najbardziej nieprzewidywalne medium. Kiedyś w państwowej telewizji pieniądze były czymś umownym, pracowało się dla czystej sztuki. To było bardzo piękne, ale świat się zmienił. W komercyjnych mediach liczy się wynik, sukces, oglądalność. Wszystko to prowadzi do wykonania biznes-planu. To i zdrowie moich najbliższych zajmuje mi cały mój czas.

A wierzysz w uroki, złe moce?

– Nie, ale jak czarny kotek przeleci mi przez drogę, zawracam. A gdy zobaczyłam po raz pierwszy mojego wnusia Stasia i wydał mi się taki śliczny, to zaproponowałam mojej synowej Kasi, że zawiążemy mu czerwony sznureczek na rączce, żeby nikt uroku na niego nie rzucił. Kasia spojrzała na mnie jak na wariatkę. Ale Stasio ma czerwona budkę w wózeczku. Generalnie w takie brednie nie wierzę, ale zawsze lepiej…
Prywatnie jesteś słodka, nadal sexy. W pracy mówią „trochę hetera”…
– Daj Boże, żeby nadal tak mówili. Jestem zodiakalną Rybą, a nawet rybą podwójną. Jedna płynie w lewo, druga w prawo. W pracy jest facetem, podejmuję decyzje w 5 minut, w domu 50 razy się zastanawiam, czy powinnam gdzieś wyjść wieczorem czy nie? Jak odwołam, mam wątpliwości czy dobrze zrobiłam. Gdy z kolei wychodzę, myślę: Boże, po co ja idę? Przecież mogłabym sobie poleżeć na kanapie. Z jednej strony skóra słonia, z drugiej wrażliwość motyla. Życie RYB – to naprawdę zodiakalny dualizm. Dlatego kocham telewizję i lubię tam pracować. To miejsce, gdzie zawsze wiem, co mam robić. Taką rozchybotaną, kapryśną Rybę taka praca wspaniale pionuje. Przychodzę i wiem, co jest dobre, co złe, wiem, co zrobić, jak postąpić, dokąd płyniemy. Wszystko jest dla mnie jasne. W życiu prywatnym w podejmowaniu decyzji przeszkadzają mi nawet błahostki.
Wylansowałaś wiele gwiazd telewizyjnych… Czy po latach wszyscy okazali Ci za to wdzięczność, zachowali się wobec Ciebie fair? 
– Nikogo nie wylansowałam. Co najwyżej otwieram im drzwi do sukcesu. I zwykle tylko tym, których wcześniej wybrała publiczność. Reszta zależała już od konkretnego człowieka, jak wykorzystał tę szansę. Nie mogę nikogo stworzyć, nie jestem Bogiem. Gdybym znała receptę na sukces, napisałabym ją i pewnie ustawiałaby się do mnie kolejka. To są sprawy metafizyczne. Kiedyś pięknie wypowiedział się na ten temat Andrzej Wajda: „Jeśli mamy dwóch równie utalentowanych aktorów, ale tylko jednego z nich musnął Pan Bóg, to mimo, iż są tak samo uzdolnieni, pracowici, tylko jeden odniesie wielki sukces, to jego pokocha publiczność”. Pamiętam, jak w „Szansie na sukces” pojawiła się Justyna Steczkowska, wyszła w takim śmiesznym kapelusiku. Spojrzeliśmy na siebie z Wojtkiem Mannem i oboje pomyśleliśmy to samo: Ona musi wygrać! Bo Justyna była muśnięta… I trzeba było dać jej tę szansę na sukces. Może nie uwierzysz w to, ale artyści, którym naprawdę pomogłam, zazwyczaj doceniali to.
Co sądzisz na temat przyjaźni? 
– Mam przyjaciół, których policzę na palcach jednej ręki. No, może dołożę jeszcze dwa palce… (śmiech). Dlatego śmieszy mnie, gdy ktoś się chwali, że ma ich wielu na fejsie… Przyjaźń to słowo bardzo zobowiązujące. Przyjaźń to bezwarunkowa akceptacja i bardzo o nią trudno. Nie zdarza się co dzień. Przyjaciel to ktoś, kto nawet, gdy nie podziela twoich poglądów, nie zaakceptuje twych zachowań, przytuli cię i powie: „Hallo… Błądzisz. Trudno, ale będę przy Tobie. Jak otrzeźwiejesz, będę Cię zbierał z podłogi, ze schodów życia”.
Jest taka książka pt. „Sekret”, którą dostałam od przyjaciółki. Autor próbuje w niej udowodnić, że cała energia, którą wysyłamy we wszechświat, wraca do nas. Wierzysz w to? 
– Zanim przeczytałam o tym w tej książce, którą też dostałam od przyjaciółki, wierzyłam w prostą definicję, że każde dane przez ciebie dobro, wraca. Niestety zło również. Dobra energia daje nam to, że łatwiej jest nam żyć. Nie mogłabym Ciebie, np. zaliczyć do mojej piątki, bo nie widziałyśmy się bardzo długo. Ale mam przyjaciół rozsianych w różnych miejscach na świecie, z którymi się nie widuję nawet i dziesięć lat. Nagle spotykamy się po latach i nadal jesteśmy w tym samym punkcie serdeczności, akceptacji. To jest mój drugi krąg. Pierwszy, to ten na telefon. Dzwonię, mówię: Jolka przyjeżdżaj, potrzebuję Cię. Ostatnio miałam takie urocze zdarzenia na działce, gdzie jeżdżę do sosnowego lasu. Opodal jest miasteczko. Weszłam do sklepu, patrzę stoi Hania Krall. Kiedyś też byłyśmy w pierwszym kręgu. Hanuś – Ninuś. Kupiłyśmy sobie bułki, a nazajutrz spotkałyśmy się, bo mieszkałyśmy po dwóch stronach rzeki i rozmawiałyśmy, jakbyśmy się nigdy nie rozstawały. I to jest ten tajemniczy drugi krąg, który też mam. Superkrąg! Czas upłynął i nie ma obcości, wszystko jest tak, jak było.
Myślisz czasami o starości? 
– Boje się. Nie. Czemu mi każesz myśleć o tym, co napawa lękiem? Oczywiście boję się chorób, boje się, że nie będę zależała od siebie, etc. O starości…? Daj mi spokój! W ogóle się nad tym nie zastanawiam.

Rozmawiała: Teresa Gałczyńska / LBQ
fot. Zuza Krajewska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz